Postautor: aikus » 14 lip 2021, o 12:24
O właśnie... dobrze, że mi się zostało przypomniane o istnieniu tego wątku.
Podsumuję kilka ostatnich dni.
Sobota:
Leczenie piątkowego wkurwa i rozstroju nerwowego przy pomocy helikoptera - to nie najlepszy pomysł.
W pionowej pice przed overspeedem skoczył na mnie Artji pies. Nic tragicznego - nie raz sobie radziłem z takimi sytuacjami, ale w tej konkretnej, nieogar zadecydował o tym, że uznałem za priorytet spacyfikować psa, a potem dopiero wyprowadzić helikopter z piki.
Efekt był taki, że zasadniczo nic nie musiałem robić:
- pies spacyfikował się sam (pewnie pod wpływem piorunów błyskających mi z oczu)
- helikopter wyprowadził się z piki sam prosto w wysokie zboże.
Do tej pory było tak naprawdę nieźle, bo nawet helikopter wyglądał przyzwoicie...
... ale ja od piątku miałem naprawdę krótki lont.
Więc tak:
- pies ... no kurde, to tylko pies, skoczył bo tak robi i mnie kocha... Nie rozumie, że to źle. Został ochrzaniony, ale zasadniczo jest tu nietykalny.
- helikopter, (Gauka) po wyrwaniu jednym bezwzględnym ruchem ze zboża (gdzie już w tym momencie pewnie nastąpiło kilka uszkodzeń), po drodze na helipad zaliczył jeszcze kilka kretów. Konkretnie to nim rzucałem i się na nim wyżywałem. Ostatecznie i tak wygląda zaskakująco dobrze.
- drugiego kreta zaraz potem zaliczyła apka, którą po prostu wrzuciłem z całej siły do samochodu z odległości jakichś dwóch metrów. Złamane dwa pstryczki.
- trzeciego kreta zaliczył XLPower, którego zjebałem ze stołu wyjebując stół. Dokładnych oględzin XLPOwera jeszcze nie robiłem, ale wstępnie wygląda, że jakimś cudem nic mu się nie stało.
Przed oczami miałem generalnie ... prawie czerwono.
Gdybym był na miejscu Artji - szczerze przestraszyłbym się siebie, zebrał szybciutko swoje zabawki i oddalił się po cichutku od tego pojebanego wariata do domu.
Artja zachował się z goła inaczej, (w tym miejscu, szacun, podziękowania i przeprosiny), ale mniejsza o to.
Jakiś czas później na pole przyjechał Dawo, tylko postrzelać.
Potem wpadł jeszcze Tymina.
Ostatecznie spędzałem tego dnia na polu mój wieczór kawalerski strzelając i chlając wińsko.
BYło nieźle
Jak tylko skończyła mi się sesja, zabrałem się za naprawianie skutków mojego szału.
1. Apka. Jak ktoś nie musi - niech nie zabiera się za rozbieranie i naprawianie apek Graupnera. KUrrrrrdeszmać, ja nie wiem co miał na myśli twórca/projektant tego wynalazku... Żeby wymienić pstryczek - trzeba rozebrać pół apki, a konkretnie:
- obudowa składa się z tzrech części: tylna, przednia - wewnętrzna i przednia zewnętrzna. Tylną zdejmuje się w miarę normalnie. I na tym koniec normalności.
- bo oto okazuje się, że żeby wyjąć pstryczki, trzeba wyjąć gimbala.
- żeby wyjąć gimbala - trzeba rozdzielić dwie przednie części obudowy.
- żeby rozdzielić dwie przednie części obudowy, tzreba wyjąć płytę główną (w tym poodłączać wszystkie kabelki od wszystkich pstryczków, przełączniczków, ekraniczków i gimbali.
- następnie trzeba jeszcze odkręcić dwa trymery (ale tylko dwa - tak dla zwiększenia elementu losowości).
POtem, kiedy już niby wszystko jest fajnie, okazuje się, że nawet jeśli się chce wyjąć tylko jeden pstryczek - trzeba wyjąć oba bo są zalutowane na wspólnej małej płytce (nie wiadomo po chuja) z któej dopiero wychodzą kabelki.
POtem okazuje się, że próba wyjęcia ich obu razem z tą płytką z obudowy musi się skończyć rozwaleniem ich obu, nawet gdyby jeden był jeszcze sprawny.
No a potem tzreba to wszystko poskładać do kupy.
Apka naprawiona, patologia konstruktorska zlikwidowana (ta płytka trzymająca dwa pstryczki razem - nie ma już tego u mnie przynajmniej po jednej stronie).
W międzyczasie, jeszcze na polu odezwał się Tymina, że i on ma tą swoją starą sławną apke JRa która mu spadła i też jej się ułamały dwa pstryczki.
No to zaoferowalem , że zrobię.
I tu -zupełnie inna klasa sprzętu. OK, trochę musiałem się nagłowić jak w ogóle tą apkę rozebrać, ale już już rozebrałem - wszystko poszło łatwo, prosto i seksownie.
Wystarczyło TYLKO zdjąć obudowę, od razu jest dostęp do pstryczków które można wyjąć, kabelki odlutować, nowe przylutować, włożyć, przykręcić, założyć obudowe, powkręcać śrubki - gotowe.
Jeszcze nie złożyłem bo się wczoraj dzień skończył.
No i na chwilę obecną tyle.
Do tego, żeby znów latać czymkolwiek - potrzebuję zatem tylko czasu.
Żeby latać helikopterem - musi się okazać, że XLPower rzeczywiście jest sprawny.
Żeby latać Gauką - muszę ją blać jebana mać znowu odbudować... a jako, że w zasadzie niedawno w związku z przeprawami z ogonem to robiłem (była ona świeżo wyszykowana na tip-top) to mam trochę niechoty do tego... No ale zobaczymy. Na szczęście - tak jak mówiłem - jakimś cudem źle nie wygląda: to co wiem na pewno, to złamana jedna łopata (z tych świszczących), wgięta belka ogonowa (nie wiem czy będę wymieniał) urwane podwozie (do przytrytkowania) i urwany jezusek. Na upartego CHYBA wystarczyłoby wymienić łopaty i jezuska i można lecieć...
... ale nie uśmiecha i się latać takim truchłem...
Większy problem to wrócić do formy i kondycji psychomotorycznej która pozwoli latać, bo to co odjebałem w tą sobotę to wołało o pomstę do nieba...
NIe wiem co miałem w głowie... znaczy wiem, ale dlaczego aż tak to zadziałało, to już nie wiem...
No.
Tak, że tak.
Ostatnio zmieniony 14 lip 2021, o 14:31 przez
aikus, łącznie zmieniany 1 raz.